Jezus powiedział do swoich apostołów: «Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową; „i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy”. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody». Gdy Jezus skończył dawać te wskazania dwunastu swoim uczniom, odszedł stamtąd, aby nauczać i głosić Ewangelię w ich miastach.
(Mt 10, 34 – 11, 1)
Słowa Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii mogą w pewien sposób rozedrzeć serce. Przywodzą na myśl reakcję niektórych spośród uczniów, którzy o nauce Jezusa mówili: „Trudna jest ta mowa; któż jej może słuchać?” (J 6, 60). Rzeczywiście, trudne jest to, co dzisiaj słyszymy: nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz; przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem; kto chce znaleźć swoje życie, straci je…
Słowa te, chociaż mogą ranić i rozdzierać, tak naprawdę przynoszą nam zdrowie, choć ciężko to dostrzec na pierwszy rzut oka. Chrystus z dzisiejszej Ewangelii jest tym, który przynosi podziały, aby porządkować naszą rzeczywistość – oddziela nas od naszych bliskich, oddziela nas od szukania swojego życia; wyodrębnia nas z tego, co nas na co dzień otacza. Wszystko jednak koncentruje się na miłości; jesteśmy wezwani do tego, aby nad wszystko przedkładać umiłowanie Boga. Nasuwa się jednak pytanie: dlaczego właśnie tak?
„Jeśli mnie kochasz, pozwól mi odejść” – słowa te, choć bardzo bolesne, wyrażają głęboką prawdę o miłości; prawdę, o której dzisiaj próbuje się zapomnieć, a o której pragnie przypomnieć nam Chrystus. Gdy kogoś kochamy, pragniemy przy nim być – tak jest właśnie z osobami nam najbliższymi, z rodzicami, z rodzeństwem, ze współmałżonkiem. To bardzo naturalne i piękne, że potrzebujemy obecności osób przez nas miłowanych – obecność ta karmi nas i dodaje sił w przeżywaniu codzienności. Podobnie przedstawia się kwestia umiłowania swojego życia – to również naturalne, że w jakimś stopniu „szukamy” go, pragnąc odnaleźć w nim prawdę o sobie, pragnąc osiągnąć spełnienie, rozwijać swoje pasje. Czy jednak na tym kończy się prawdziwa miłość – na realizowaniu tego, czego aktualnie pragniemy?
Może część z nas odpowiedziałaby twierdząco na to pytanie – jednak nie Jezus. On bowiem dostrzega, że prawdziwa miłość sięga dalej, głębiej. Chociaż jest to niekiedy bardzo bolesne. Miłość, która chce nazwać się prawdziwą, musi być otwarta na brak; na oddanie tych, których kochamy, na pozwolenie, aby odeszli. To bardzo trudne słowa, Jezus jednak odważył się je wypowiedzieć. Dlaczego? Aby jeszcze raz przypomnieć nam prawdę o miłości. Kochać można naprawdę dopiero wtedy, kiedy powierzymy tych, których kochamy, Bogu. Kiedy umiłujemy Go bardziej, aniżeli wszystko inne. To jednak nie oznacza żadnej straty – wręcz przeciwnie. Jeśli odważymy się na ten krok, otrzymamy o wiele więcej. Tych, których oddamy Bogu, nigdy nie stracimy – w Nim i dzięki Niemu będziemy mogli kochać ich naprawdę. Po chwili rozłąki, bólu i straty nasze serca wypełni prawdziwy pokój; pokój, który potrafi dać jedynie prawdziwa miłość.
Czy moje serce potrafi powiedzieć: Kocham cię, i właśnie dlatego pozwalam ci odejść?
Kacper Biłyk