Obrazy przedstawiające zmartwychwstanie bardzo często zatrzymują naszą uwagę na postaci Jezusa, który w blasku światła wychodzi z grobu, ukazując swoją potęgę i górując nad postawioną strażą. Może istnieć pokusa, że doświadczenie zmartwychwstania będzie dla nas właśnie takie – potężny Bóg wychodzi  grobu, triumfuje nad swoimi wrogami, zawstydza wątpiących i domaga się czci. Pierwsze dni po zmartwychwstaniu mówią jednak ogromnie dużo o Jezusie i o Jego relacji do uczniów (a więc także do nas). I okazuje się, że obraz Zmartwychwstałego jest zupełnie inny…

Zacznijmy od tego, że Jezus nie zmartwychwstaje sam. W ikonach zwanych anastasis, bardzo popularnych na wschodzie, Chrystus zmartwychwstając wydobywa z grobu Adama i Ewę. Trzyma ich mocno za ręce, przywraca im życie, wyrywa z izolacji, z grzechu i ze śmierci. Wchodząc w Otchłań – najgłębszą otchłań ludzkiej śmierci, grzechu i cierpienia – wychodzi z niej zwycięsko nie dla siebie, ale dla ludzi, którzy w niej tkwią. Wychodzi razem z nimi. Zmartwychwstanie jest dlanas. Dla mnie.

Warto spojrzeć na serię przepięknych obrazów, które pozostawili dla nas uczniowie doświadczający obecności Jezusa zmartwychwstałego. Przyglądając się im, możemy nauczyć się, jak samemu w codzienności spotykać się z naszym Mistrzem.

Jezus bliski

Najpierw Maria Magdalena – do niej Jezus zwraca się po imieniu. Ile bliskości i czułej miłości musi być w jednym słowie „Mario”, że zalękniona, zapłakana kobieta w prostym geście rozpoznaje swojego Nauczyciela?

Potem dwójka uczniów idących do Emaus. Jezus im towarzyszy. I przez całą drogę cierpliwie tłumaczy, dlaczego musiał umrzeć na krzyżu. Nie mówi do nich „a nie mówiłem?”, nie jest zniecierpliwiony ich smutkiem ani niewiarą. Jest cały dla nich. Poznają Go w końcu wtedy, kiedy dzieli się z nimi chlebem. Ale nawet wcześniej – jak sami powiedzą – ich serca pałały, bo choć nie zdawali sobie z tego sprawy, podświadomie wyczuwali obecność Jezusa. Tylko On potrafi tak mówić. Tylko w Jego słowach jest tyle miłości, tyle mądrości…

Takich scen jest więcej, ale zwróćmy uwagę na jeszcze jedną. Uczniowie, którzy całą noc łowią ryby, zupełnie bezskutecznie. I gdzieś na brzegu, daleko, pojawia się Jezus. Pyta ich, czy mają coś do jedzenia. Jan, który nie koncentruje się na nieudanym połowie, na swojej osobistej porażce, ale na tym co najważniejsze, w tym niepozornym człowieku na odległym brzegu rozpoznaje Pana. Piotr, który szybko zarzuca coś na siebie i z radości skacze do wody, żeby płynąć do Niego wpław. Jezus zmartwychwstały, Bóg który… robi swoim uczniom śniadanie. Niesamowita radość uczniów, którzy razem ze swoim Mistrzem jedzą ten najpiękniejszy z wielkanocnych posiłków. I znowu… poznają Pana. Nie po samym wyglądzie, ale po tym, jaki jest. Dobry, czuły, bliski, rozumiejący ich potrzeby, kochający tak, jak nikt na świecie. Po tym poznają Pana.

Jezus ukazujący rany

Poznają Go też po ranach (jak Apostoł Tomasz). Rany krwawej męki stają się od tej pory znakiem rozpoznawczym Jezusa. Nie ma Jezusa bez ran. Jest piękna historia o świętym Marcinie, któremu miał się ukazać szatan podający się za Jezusa. Pełen majestatu podziękował mu za wierność i obiecał być zawsze blisko. Święty odpowiedział wtedy: „Skoro jesteś Chrystusem, gdzie są Twoje rany?”. Szatan odrzekł, że nie ma ran, ponieważ przychodzi z nieba, pełen boskiego majestatu. „Idź precz szatanie!” – odpowiedział Marcin – „Chrystus bez ran nie jest dla mnie Chrystusem”. To bardzo ważna prawda. Nasz Bóg jest Bogiem, który całkowicie rozumie człowieka, ponieważ doświadczył ludzkiego cierpienia w najgłębszym wymiarze. Do takiego stopnia pokochał człowieka, że zechciał być z nim w najgorszych, najbardziej mrocznych doświadczeniach, jakie tylko można sobie wyobrazić. I te Jego rany zostały, tak jak rany człowieka głęboko poranionego również zostają, nawet jeżeli czas i skuteczne lekarstwo zmienią je w blizny. Rany Jezusa nie są już jednak świadectwem zbrodni człowieka, ale przede wszystkim Jego Miłości – szalonej, gorącej, bliskiej, zdolnej uczynić wszystko dla tych, których kocha. Tych ran nie trzeba się bać. One są znakiem, że grzech ani cierpienie nie mają ostatniego słowa. Że jest ktoś, kto za nas wszystkich odniósł nad nimi zwycięstwo.

Jezus, który w taki sam sposób chce spotkać się z nami

Jezusa dzisiaj także możemy poznać dzięki Bożemu słowu, dzięki sakramentom, ale także dzięki ludziom, których mamy wokół siebie, a w których Jezus jest obecny. Doświadczenie zmartwychwstania mówi nam, gdzie konkretnie możemy Go odnaleźć. Najpierw tam, gdzie tworzymy głębokie, piękne, dobre więzi z naszymi bliskimi. W zwykłych, prostych spotkaniach. Przy wspólnym posiłku z tymi, których kochamy. W słowach pełnych miłości – nie wyszukanych, ale szczerych. Czasami wystarczy nawet tylko jedno słowo. W serdecznych rozmowach, w których czujemy, że „serca nam pałają”. W czułości i życzliwości, jaką darzą nas inni i jaką my darzymy ich. Ci ludzie i te sytuacje sprawiają, że możemy poczuć obecność i bliskość naszego Mistrza, który właśnie w taki sposób sam spotyka się z nami. Jezus naprawdę nie potrzebuje wielkich słów ani wielkich gestów.

Równocześnie jest jeszcze drugi sposób. Spotkanie z Jezusem, który ukazuje nam rany. Mamy prawo na poważnie myśleć o tym, że wyznajemy wiarę w naszego Boga, jeżeli poważnie traktujemy ból naszych bliźnich. Cierpienie, na które nie pozostajemy obojętni, jest bramą do poznania Jezusa. On jest najbardziej obecny w tych, którzy cierpią. Aby Go zatem spotkać, nie można pozostawać ślepym ani głuchym na poraniony świat. Zaczynając od siebie – bo poznanie i zajęcie się własnymi ranami jest naszym pierwszym zadaniem. Po to, by mogły być chwalebne, jak rany Chrystusa. Nawet jeżeli się to nam nie uda, nawet jeżeli nie wszystko uda się uleczyć, to dzięki ranom Jezusa możemy mieć wiarę, że zło nie ma ostatniego słowa. I że miłość wszystko przetrzyma. Każdy nasz wkład – choćby najmniejszy – w leczenie poranionego świata będzie okazją do spotkania ze Zbawicielem. Być może okaże się, że jedną z najpiękniejszych okazji.

kleryk Bartłomiej Pluta