Bardzo lubię kino. Odkąd pamiętam, stanowiło dla mnie odskocznię od rzeczywistości i było moim źródłem inspiracji. Są filmy lepsze i gorsze, ale każdy z nich coś ze sobą niesie – jakieś przesłanie, komentarz, a może tylko czystą rozrywkę. Kino jest niesamowitym medium, a ja bardzo cenię je za jego wyjątkowość. Co takiego niezwykłego jest w świecie dziesiątej muzy? Przede wszystkim to, że każdy film stanowi unikalną kompozycję gry aktorskiej, scenariusza i muzyki, które przetworzone przez wrażliwość reżysera, są w stanie złożyć się w niezwykłą całość, która zostaje uwieczniona na taśmie filmowej.

Skupię się w tym artykule na trzech filmach, które w różny sposób prezentują tematykę religijną. Żeby nie odnosić się jednocześnie do kilku epok historii kina, ale też ułatwić sobie zadanie, postanowiłem ograniczyć się do produkcji z ostatnich pięciu lat. Mam nadzieję, że znajdziesz coś dla siebie. 😊

Przełęcz ocalonych (reż. Mel Gibson, 2016)

Każdy, kto widział przynajmniej jeden z filmów tego reżysera (Braveheart lub Pasja), zauważył z pewnością, że Gibson lubi umieszczać w swoich produkcjach motywy religijne i mesjanistyczne. Nie inaczej jest i tutaj. Przełęcz ocalonych to historia młodego sanitariusza (w tej roli znakomity Andrew Garfield), który znajdując się na jednym z frontów drugiej II wojny światowej, odmawia zabijania nieprzyjaciół i wierzy, że wojnę można wygrać poprzez ratowanie życia innym. Przekonaj się w jaki sposób?

Same sceny, które przedstawiają walkę na froncie, są naprawdę angażujące i w niczym nie przypominają rycerskich zmagań z wrogiem, pełnych chwil, w których bohater poświęca się dla ojczyzny. Wojna to walka o życie i tak właśnie pokazuje ją Gibson.

Niestety, można mieć do całości filmu kilka zarzutów. Wielu krytyków narzeka na zbyt pompatyczne zakończenie i mało subtelny symbolizm niektórych scen. Przyznaję, że momentami można było lepiej wyreżyserować grę aktorów. Niemniej warto obejrzeć ten film, głównie ze względu na przesłanie, które za sobą niesie – o poświęceniu i oddaniu się drugiemu człowiekowi.

Chata (reż. Stuart Hazeldine, 2017)

Film, o którym swego czasu było dość głośno. Jest to adaptacja książki pod tym samym tytułem. Chata to historia mężczyzny, który, mając za sobą niespecjalnie udane dzieciństwo, ułożył sobie życie. Niestety, w wyniku rodzinnej tragedii przechodzi załamanie nerwowe. Splot okoliczności sprawia, że bohater w tytułowej chacie spędza kilka dni z… Trójcą Świętą. O ile z początku brzmi to jak tani szantaż emocjonalny, z czasem produkcja staje się czymś więcej.

W filmie zostają poruszone tematy, które niejednokrotnie pojawiają się w życiu osoby wierzącej, choć nie tylko. „Czy Bóg zdaje sobie sprawę z mojego istnienia?”, „Dlaczego Bóg pozwala na ból i cierpienie?”, „Jaki jest Bóg?”, „Czy mogę przebaczyć wyrządzoną mi krzywdę?”, „Jak mam przebaczyć?”. To tylko niektóre z pytań, na które możemy znaleźć odpowiedź w tym filmie.

Bardzo interesująco jest tu też zarysowana przemiana głównego bohatera, który pomimo tego, że chodził do kościoła i modlił się, tak naprawdę dopiero w ciągu tych pokazanych na ekranie dni odnalazł Boga w swoim życiu i prawdziwie Go poznał. Słowem – są w tym filmie sceny, które naprawdę chwytają za serce. Nie jest to jednak produkcja pozbawiona wad. Największym problemem filmu jest według mnie czas ekranowy. Z produkcji śmiało można byłoby wyciąć niektóre sceny, a produkcja nic by na tym nie straciła. Również dobór muzyki pozostawia wiele do życzenia. Pojawiające się za każdym razem, gdy bohater odczuwa smutek dźwięki pianina śmiało można było zastąpić ciszą, która byłaby dużo bardziej wymowna.

Zdecydowanie warto zobaczyć ten film i wracać do niego co jakiś czas, ponieważ jest to produkcja poruszająca bardzo ważne tematy, a odpowiedzi, jakie dostajemy, mogą być tylko wstępem do głębszych przemyśleń. Niewątpliwie Chata ma wymiar terapeutyczny – prowadzi widza do przeżycia osobistego katharsis-oczyszczenia. Jest to bardzo wartościowa lekcja na temat skomplikowanego procesu przebaczenia Bogu, sobie i bliźnim.

Film polecam obejrzeć w rodzinnym gronie. Jest to według mnie propozycja idealna na jeden z niedzielnych wieczorów podczas kwarantanny.

Boże ciało (reż. Jan Komasa, 2019)

Na koniec coś z naszego kraju. Dyskusje wokół tego filmu trwają nadal. Film zdobył serca nie tylko widzów w Polsce, ale również gildii reżyserów, czego owocem jest nominacja do Oscara w kategorii „Najlepszy film nieanglojęzyczny”. Historia młodego chłopaka, który w wyniku zbiegu okoliczności, postanawia udawać księdza, jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Poprzedni film Komasy, Miasto 44, nie był według mnie zły, ale daleko mu też było do doskonałości. Natomiast po obejrzeniu jego ostatniej produkcji jestem przekonany, że domeną reżysera są filmy bardziej kameralne, nieepatujące efektami specjalnymi.

Nie będę się rozwodził nad wadami i zaletami tej produkcji, ponieważ o filmie powiedziano już chyba wszystko i myślę, że każdy powinien odkrywać jego poszczególne wartości sam, ale muszę wspomnieć o kreacji głównego bohatera. Bartosz Bielenia jest niesamowicie charyzmatyczny w swojej roli. Rozumiemy tego bohatera, kibicujemy mu, ale też intuicyjnie wiemy, że to, co robi, nie jest dobre.

W moim odczuciu głównym tematem filmu jest miłość do drugiego człowieka, przejawiająca się w wyciąganiu do niego pomocnej dłoni. Jest to film, który pomaga odzyskać wiarę w człowieka. Każdy powinien ten film, na pewnym etapie swojego życia obejrzeć, bo zdecydowanie warto.

Mam nadzieję, że pomimo faktu, iż za dużo się nie rozpisywałem, to mogłem Wam przybliżyć co nieco i być może któryś z filmów przypadnie Tobie do gustu. Wykorzystaj mądrze czas i oglądaj dobre kino.

kl. Dominik Bucki